poniedziałek, 30 listopada 2020

Recenzja- Draconian- Under a Godless Veil (2020)

 


Gatunek: doom metal, gothic metal, death metal, darkwave

Szwedzka ekipa spod znaku Draconian jest jednym z bardzo bliskich memu sercu zespołów, toteż nie ukrywam że na najnowsze ich dzieło czekałem z niecierpliwością. Zespół skutecznie budował napięcie wypuszczając kolejne single i angażując się w wywiady oraz działając aktywnie w mediach społecznościowych.


Wokalnie mamy tutaj sprawdzoną formułę łączenia anielskiego żeńskiego wokalu Heike Langhans z wściekłym growlem Andersa Jacobssona. Poraz pierwszy w twórczości zespołu kobiece wokale wychodzą na pierwszy plan. Takie utwory jak "Sorrow of Sophia" czy piękne darkwave/gotyckie "Burial Fields" pokazują wachlarz umiejętności wokalistki. Heike wznosi swoje wykonania na jeszcze wyższy poziom niż na poprzednim albumie. Pobrzmiewają tu echa jej projektów ISON czy Lor3l3i. Anders pojawia się z swoim wściekłym wokalem na większości utworów, poza Moon Over Sabaoth nie dominuje jednak muzyki. Jednak gdy już zagrowluje, ciary przechodzą po plecach. 

Gitary tworzą więcej przestrzeni niż na poprzednich albumach. Mamy ciężkie death/doomowe partie ale również klimatyczne, czyste sekcje. Utwór "Lustrous Heart" świetnie obrazuje te patenty kompozycyjne. Chwytliwe zwrotki i pozornie prostota zagrywek tworzą jednak bardzo atrakcyjny obraz. Obraz, bo odczuwam ten album jako bardzo plastyczny, pobudzający myślenie i zmuszający do refleksji. Perkusja przygrywa klimatycznie, jest kilka ciekawych układów. Nie zostaniemy jednak zasypani death metalowymi blastami, a podwójną stopę usłyszałem tylko w jednym utworze. Nie zmienia to faktu że duch My Dying Bride czy wczesnej Anathemy mocno rozbrzmiewa. Czasem wokale zostają urozmaicone krzykami (The Sethian) lub melorecytacją. Klawisze zredukowano co akurat obieram pozytywnie patrząc na klimat albumu, gdzie gitary melodyjnymi tonami budują napięcie. 

Teksty... są na bardzo wysokim poziomie, jak zazwyczaj u Draconian, tym razem jednak opowiadają jedną , spójną historię czyniąc Under a Godless Veil albumem koncepcyjnym. Dla postronnego odbiorcy niektóre z wersów mogą być niezrozumiałe. Draconian używa pewnego klucza symbolów, bez którego znajomości możemy nieco się zagubić. W skrócie- album opowiada o dziejach Sophii, bogini mądrości z Gnostyckich mitów. Miała ona popaść w niełaskę przez próbę samodzielnego stworzenia bytu. Owy byt miał być znanym z platonizmu Demiurgiem, stwórcą świata materialnego, przez niektórych kojarzonym z Jahwe. Znajdziemy odwołania do Pistis Sophia oraz ksiąg z biblioteki Nag Hammadi. Anders przyznał że przez ostatnie lata studiował te zagadnienia. Fascynacja zespołu  gnostycyzmem moim zdaniem dobrze zrobiła albumowi, gdyż wnosi to ciekawe spojrzenie na duchowość w muzyce metalowej. O gnostycyzm ocierało się wiele zespołów ale chyba tylko Therion był równie bezpośredni w swoim mistycznym przekazie. 

Uważam iż Draconian stworzyło dzieło unikatowe, krążace wokół doom/death/gothic metalowej stylistyki ale dalekie od popadania w kicz i schemat. Kompozycje są bardziej progresywne niż wcześniej i pojawia się kilka zaskakujących momentów. Pomimo jednak pewnej ewolucji, muzycy nie porzucili całkowicie swego pierwotnego stylu. Album spełni oczekiwania zarówno dawnych fanów jak i osoby świeżo zaznajomione z zespołem. Uważam, że może rywalizować z Arcane Rain Fell o miano najlepszego albumu z katalogu tej ekipy.

Ocena: 9,5/10

piątek, 1 listopada 2019

Aeonian Sorrow- Into the Eternity a Moment We Are (2018)

Gatunek: funeral doom metal, gothic metal


   Grecko-fińska grupa na sowim debiutanckim albumie prezentuje muzykę którą opisałbym jako mieszankę Draconian i Shape of Despair. W większości bazuje ona na znanych od dawna w metalu kontrastach mocniejszych i bardziej melodyjnych sekcji (często zupełnie bez gitar). Wokalistka Goge Melone twierdzi że Aeonian Sorrow nie jest poprostu  kolejnym zespołem doom metalowym i na pewno nie jest kolejnym zepsołem w stylu female-fronted metal. Z drugiem stwierdzeniem się zgodzę- Gogo nie jest eksponowana jako osoba mająca przykuć uwagę odbiorcy a każdy muzyk ma na "Into the Eternity a Moment We Are" czas zaistnieć. Jednakże muzyka nie jest bardzo odkrywcza jeśli chodzi o formę- bardzo powolne, dość minimalistyczne zazwyczaj gitarowe riffy, perkusja wypełniająca rytmy gitar, głęboki growling i czysty żeński wokal okraszone melodyjnymi klawiszami. Ciężko tu mówić o rewolucji. Oczywiście album nie stanowi plagiatu i ma kilka wpadajacych mocno w pamięc momentów (dramatyczne przejście w "Memory of Love" czy ciekawe vibrato w głosie wokalistki w ostatnim utworze).

   Tym co decyduje o sile albumu jest atmosfera. Pustka, wszechogarniający żal, cierpienie. Album wydaje się być jedną wielką litanią człowieka opuszczonego przez miłość i nadzieję. Inteligentne operowanie ciszą, pozornym uspokojeniem, zatrzymanie pracy gitar czy momenty będące niemal acapellą dopełniają doom metalowy cieżar. W warstwie lirycznej również nie jest wesoło- strata, głęboka depresja, tęsknota za bliską osobą (Memory of Love), pytania o sens egzystencji (Thanatos Kyrie), zaś Ave End zdaje się być deklamacją odejścia. Utwory niepostrzeżenie przechodzą w kolejne, tworząc swoistą księgę mistycznego bólu. Czasami może brakuje nieco więcej wybijającej się pracy gitary prowadzącej jednak rozumiem realia stylu obranego przez zespół. Nie ma tu miejsca na szalone solówki, tremollo czy gimnastykę gryfu- zamiast tego mamy osiem grobowych hymnów.


  Zespół zdobył przez ostatni rok rozgłos grając u boku takich grup jak Swallow the Sun czy wspomniane już Draconian. Osobiście z niecierpliwością czekam na koncerty w okolicy- zdecydowanie jeden z współczesnych zespołów którego nie wyobrażam sobie nie słyszeć na żywo.

Ocena: 9/10

wtorek, 24 lipca 2018

Recenzja- Yattering III (2005)

Yattering- III

Gatunek: metal alternatywny, metal awangardowy, nu-metal, industrial, trip-hop



Yattering, swego czasu świetna death metalowa kapela z naszego podwórka postanowiła w przerwie między dwoma typowymi dla swojego stylu albumami  zrobić eksperyment. Romanse metalu z elektroniką nie były wówczas niczym nowym- Samael, Ministry czy Godflesh miały już wówczas sporo płyt na swoim koncie, a w 2001 roku Lux Occulta na "The Mother and the Enemy" połączyła death/black metal z jazzem i trip-hopem. Czasami za takie eksperymenty muzycy zbierali mocne lanie od krytyków i tak też było tym razem. 

   Już od pierwszych dźwięków, mimo dość mocnego riffu w otwierającym "III" kawałku "Progress" mamy jasność, że zespół niemal całkowicie porzucił na tym nagraniu death metal w poszukiwaniu innych ścieżek. Czasami skradnie się jakiś metalowy riff, albo nawet solówka ale potem zostajemy wdrążeni w trip-hopowe bity i jakieś quasi-industrialne tła. Niestety, riffom bardzo daleko do tych z poprzednich dokonań grupy, są zazwyczaj nudne, sztampowe i często przywodzące na myśl najgorsze dokonania nu-metalowców. Wokale raczej irytują niż intrygują, a rytmika i kompozycje czasami przypominają mi raczej jakieś powykręcane techno niż coś metalo pochodnego. Nie byłoby to coś strasznego, gdyby same kawałki "broniły się". Tak nie jest. Wspomniane wokale to jakaś chaotyczna mieszanka sampli, krzyku, growlu, mowy z mocnym echem i czasami żeńskich wokali. "Świetnie" słychać to na kawałku "Stinking Story". W pewnym momencie nie wiadomo, czy wokalista bardziej skrzeczy, śpiewa czy kaszle usiłując być awangardowym na siłę. 

    Produkcja jest bardzo mechaniczna, w stylu industrialnym. Gdyby chociaż sama muzyka była intrygująca, złożona. Zamiast tego mamy dość pretensjonalny i wymuszony album. Słychać, że muzycy bardzo chcieli spróbować czegoś nowego, niestety wyszło z tego niewiele dobrego. Idealnym podsumowaniem tej tyrady niech będzie 17 minutowy (!) kawałek "Mushrom's Journey" złożony niemal tylko z odgłosów rozmów.

Ocena: 2/10

poniedziałek, 16 lipca 2018

Recenzja- Tiamat- Wildhoney (1994)


Tiamat- Wildhoney (1994)

Gatunek:
gothic metal, doom metal, rock psychodeliczny, art-rock



        Lata 90-te w metalu to z jednej strony ugruntowanie się ostatecznie pewnych gatunków jako odrębnych w ramach "drzewka" metalu ale także okres, gdy wiele zespołów, także tych ikonicznych wykracza poza ramy szeroko pojętej muzyki metalowej. Takie zespoły jak Ulver postawiły na radykalne zmiany (przedziwna ale i intrygująca muzyczna interpretacja  poematu "Marriage of the heaven and hell" Williama Blake'a) zaś omawiany Tiamat stopniowo ewoluował. Już na "Clouds" było sporo spokojniejszych, "czystszych" momentów przerywających mroczną, death/doom metalową opowieść. "Wildhoney" to już mocniejsze odejście od death metalowych korzeni zespołu w stronę psychodelii, progresywnych utworów i kontrastu. Jest jeszcze kilka mocniejszych uderzeń, chociażby w "Whatever that Hurts" czy "Visionaire" ale stanowią one raczej ostatnie tchnienie ekstremy w wydaniu Tiamat. Więcej tu "płynących" motywów gitarowych i świetnie użytych syntezatorów niż miażdzących riffów. Wprawdzie Johan Edlund jeszcze tu i ówdzie zarzucił growlem a kilka riffów przywodzi na myśl wcześniejsze dokonania, ale są tylko one jakimś zamknięciem rozdziału. Znacznie więcej niż wcześniej jest tu miejsca tu na wpływy klasycznego heavy metalu, rocka gotyckiego czy psychodelicznego. Pojawiają się utwory dalekie środkami od tych używanych w metalu, zwłaszcza w drugiej połowie albumu, na przykład "Planets", gdzie po wolnej solówce słyszymy pięknie zbudowane tła syntezatorów. 

    Efekt "halucynacji" unosi się przez cały album- nawet okładka doskonale wpisuje się w klimat. Ciekawym zabiegiem kompozycyjnym jest motyw śpiewu ptaków powtarzany kilka razy na albumie- mały szczegół a cieszy. Taki smaczków jest więcej- chociażby ostatnia melodia klawiszy w "Whatever that Hurts" to dokładnie ta sama melodia jak ta w głównym riffie "The Ar". Perkusja zastępuje ciężkie, death metalowe rytmy raczej dość "przestrzennym " graniem, momentami nawet nieco jazzowymi. Jedną z największych zalet tego albumu są solówki gitarowe- każdy dźwięk jest przemyślany, nie ma kosmicznego gnębienia gryfu a ponadto doskonale kombinują się ze spokojniejszymi tłami. Gdzie nie gdzie usłyszymy też bas, zwłaszcza w mniej ciężkich numerach jest kilka ciekawych linii. Bardzo dobrze wplecione zostały też gitary klasyczne. Jak już wspomniałem, wokalista czasami zagrowluje ale jest też sporo czystych, niemal szeptanych wokali. Ewidentnie czuć mocne inspiracje rockiem progresywnym. Świetną muzykę dopełniają solidnie napisane teksty, poruszające się w zakresie tematyki natury, psychodelii, halucynacji i okultyzmu (to ostatnie to akurat niejako stały element Tiamat). Zamykający album " A Pocket Size Sun" wprost opowiada o doznaniach płynących z pewnej substancji o trzyliterowym skrócie.

    Ciężko album ten nazwać stricte metalowym, gatunki się tutaj przeplatają, tworząc niespodziewanie spójną opowieść. Jedyne zastrzeżenie do tego albumu to jego długość- te 42 minuty mijają zbyt szybko- z jednej strony dzieje się tyle, że nie popadniemy w śpiączkę ale myślę że dodatkowy kawałek czy dwa tylko dopełniłby tę ucztę dźwięków. Jeżeli szukacie ciekawego, niebanalnego albumu w klimatach psychodelii i o surrealnej wymowie- zdecydowanie warto. Najbardziej ortodoksyjni fani death czy doom metalu będą jednak srogo zawiedzeni. 

   Album zdecydowanie stworzony do połknięcia w całości. Bardzo przystępny, czarujący klimatem, wciągający. Tajemniczy i podstępny. Niepokojąco spokojny. Pełen kontrastów.

Ocena: 9/10