wtorek, 24 lipca 2018

Recenzja- Yattering III (2005)

Yattering- III

Gatunek: metal alternatywny, metal awangardowy, nu-metal, industrial, trip-hop



Yattering, swego czasu świetna death metalowa kapela z naszego podwórka postanowiła w przerwie między dwoma typowymi dla swojego stylu albumami  zrobić eksperyment. Romanse metalu z elektroniką nie były wówczas niczym nowym- Samael, Ministry czy Godflesh miały już wówczas sporo płyt na swoim koncie, a w 2001 roku Lux Occulta na "The Mother and the Enemy" połączyła death/black metal z jazzem i trip-hopem. Czasami za takie eksperymenty muzycy zbierali mocne lanie od krytyków i tak też było tym razem. 

   Już od pierwszych dźwięków, mimo dość mocnego riffu w otwierającym "III" kawałku "Progress" mamy jasność, że zespół niemal całkowicie porzucił na tym nagraniu death metal w poszukiwaniu innych ścieżek. Czasami skradnie się jakiś metalowy riff, albo nawet solówka ale potem zostajemy wdrążeni w trip-hopowe bity i jakieś quasi-industrialne tła. Niestety, riffom bardzo daleko do tych z poprzednich dokonań grupy, są zazwyczaj nudne, sztampowe i często przywodzące na myśl najgorsze dokonania nu-metalowców. Wokale raczej irytują niż intrygują, a rytmika i kompozycje czasami przypominają mi raczej jakieś powykręcane techno niż coś metalo pochodnego. Nie byłoby to coś strasznego, gdyby same kawałki "broniły się". Tak nie jest. Wspomniane wokale to jakaś chaotyczna mieszanka sampli, krzyku, growlu, mowy z mocnym echem i czasami żeńskich wokali. "Świetnie" słychać to na kawałku "Stinking Story". W pewnym momencie nie wiadomo, czy wokalista bardziej skrzeczy, śpiewa czy kaszle usiłując być awangardowym na siłę. 

    Produkcja jest bardzo mechaniczna, w stylu industrialnym. Gdyby chociaż sama muzyka była intrygująca, złożona. Zamiast tego mamy dość pretensjonalny i wymuszony album. Słychać, że muzycy bardzo chcieli spróbować czegoś nowego, niestety wyszło z tego niewiele dobrego. Idealnym podsumowaniem tej tyrady niech będzie 17 minutowy (!) kawałek "Mushrom's Journey" złożony niemal tylko z odgłosów rozmów.

Ocena: 2/10

poniedziałek, 16 lipca 2018

Recenzja- Tiamat- Wildhoney (1994)


Tiamat- Wildhoney (1994)

Gatunek:
gothic metal, doom metal, rock psychodeliczny, art-rock



        Lata 90-te w metalu to z jednej strony ugruntowanie się ostatecznie pewnych gatunków jako odrębnych w ramach "drzewka" metalu ale także okres, gdy wiele zespołów, także tych ikonicznych wykracza poza ramy szeroko pojętej muzyki metalowej. Takie zespoły jak Ulver postawiły na radykalne zmiany (przedziwna ale i intrygująca muzyczna interpretacja  poematu "Marriage of the heaven and hell" Williama Blake'a) zaś omawiany Tiamat stopniowo ewoluował. Już na "Clouds" było sporo spokojniejszych, "czystszych" momentów przerywających mroczną, death/doom metalową opowieść. "Wildhoney" to już mocniejsze odejście od death metalowych korzeni zespołu w stronę psychodelii, progresywnych utworów i kontrastu. Jest jeszcze kilka mocniejszych uderzeń, chociażby w "Whatever that Hurts" czy "Visionaire" ale stanowią one raczej ostatnie tchnienie ekstremy w wydaniu Tiamat. Więcej tu "płynących" motywów gitarowych i świetnie użytych syntezatorów niż miażdzących riffów. Wprawdzie Johan Edlund jeszcze tu i ówdzie zarzucił growlem a kilka riffów przywodzi na myśl wcześniejsze dokonania, ale są tylko one jakimś zamknięciem rozdziału. Znacznie więcej niż wcześniej jest tu miejsca tu na wpływy klasycznego heavy metalu, rocka gotyckiego czy psychodelicznego. Pojawiają się utwory dalekie środkami od tych używanych w metalu, zwłaszcza w drugiej połowie albumu, na przykład "Planets", gdzie po wolnej solówce słyszymy pięknie zbudowane tła syntezatorów. 

    Efekt "halucynacji" unosi się przez cały album- nawet okładka doskonale wpisuje się w klimat. Ciekawym zabiegiem kompozycyjnym jest motyw śpiewu ptaków powtarzany kilka razy na albumie- mały szczegół a cieszy. Taki smaczków jest więcej- chociażby ostatnia melodia klawiszy w "Whatever that Hurts" to dokładnie ta sama melodia jak ta w głównym riffie "The Ar". Perkusja zastępuje ciężkie, death metalowe rytmy raczej dość "przestrzennym " graniem, momentami nawet nieco jazzowymi. Jedną z największych zalet tego albumu są solówki gitarowe- każdy dźwięk jest przemyślany, nie ma kosmicznego gnębienia gryfu a ponadto doskonale kombinują się ze spokojniejszymi tłami. Gdzie nie gdzie usłyszymy też bas, zwłaszcza w mniej ciężkich numerach jest kilka ciekawych linii. Bardzo dobrze wplecione zostały też gitary klasyczne. Jak już wspomniałem, wokalista czasami zagrowluje ale jest też sporo czystych, niemal szeptanych wokali. Ewidentnie czuć mocne inspiracje rockiem progresywnym. Świetną muzykę dopełniają solidnie napisane teksty, poruszające się w zakresie tematyki natury, psychodelii, halucynacji i okultyzmu (to ostatnie to akurat niejako stały element Tiamat). Zamykający album " A Pocket Size Sun" wprost opowiada o doznaniach płynących z pewnej substancji o trzyliterowym skrócie.

    Ciężko album ten nazwać stricte metalowym, gatunki się tutaj przeplatają, tworząc niespodziewanie spójną opowieść. Jedyne zastrzeżenie do tego albumu to jego długość- te 42 minuty mijają zbyt szybko- z jednej strony dzieje się tyle, że nie popadniemy w śpiączkę ale myślę że dodatkowy kawałek czy dwa tylko dopełniłby tę ucztę dźwięków. Jeżeli szukacie ciekawego, niebanalnego albumu w klimatach psychodelii i o surrealnej wymowie- zdecydowanie warto. Najbardziej ortodoksyjni fani death czy doom metalu będą jednak srogo zawiedzeni. 

   Album zdecydowanie stworzony do połknięcia w całości. Bardzo przystępny, czarujący klimatem, wciągający. Tajemniczy i podstępny. Niepokojąco spokojny. Pełen kontrastów.

Ocena: 9/10